Komentarze: 10
"Tylko jednego w życiu żałuję: że nie jestem kimś innym."
Woody Allen
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 | 02 |
03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 | 06 |
"Tylko jednego w życiu żałuję: że nie jestem kimś innym."
Woody Allen
Zostałem urodzony niedbale.
Mama leżała na stole porodowym, i razem z położną słuchały wiadomości radiowych: żołnierze na Wybrzeżu strzelali do ludzi.
Ktoś umierał w chwili kiedy ja się rodziłem.
Reinkarnacja nie istnieje, ale do tej pory mam tam gdzieś głęboko w sobie schowany i ledwie iskrzący się bunt.
Urodzony zostałem niedbale - jedną stroną mama przyswajała informacje, drugą stroną wydalała informacje innego rodzaju: przeznaczenie nawleczone na koraliki DNA.
Podobno w genach, tak jak w gwiazdach, m
ożna wyczytać wszystko. To tak samo proste, jak usprawiedliwiać każdy mijający dzień arabskim "Inshallah" - "Bóg tak chciał".Gen tak chciał.
Jestem koktajlem - mozaiką dobrze wymieszaną i poskładaną z genotypowych puzzli: pradziadek ze strony ojca był powstańcem zesłanym z rodzinnego dworku niedaleko Kamieńca aż pod chińską granicę za antycarską działalność. Miał dwóch synów - jeden z nich został zamordowany w Katyniu, drugi też walczył - o lepsze jutro jako zagorzały komunista. Dziadków ze strony matki m
iałem dwóch: jednego zabili Polacy w czasie wielkiej wojny, drugi prawie całe swoje życie walczył - najpierw o "lebensraum", później u Andersa strzelał do swoich byłych kolegów z Wermachtu. W latach pięćdziesiątych już tylko walczył o przeżycie w więzieniu UB. Zderzenie tych dwóch zupełnie różnych kultur skumulowało się, wymieszało: jestem wynikiem tej wieloskładnikowej zupy.Podziwiam księgowych. Pomimo skromnego ekonomicznego wykształcenia nie potrafię tak jak oni kondensować w cyferkach, statystykach i wskaźnikach wszystkich chwil, emocji i uczuć: rokrocznie wykonywany bilans najczęściej daje zamiast przyjemnego zrównoważenia aktywów z pasywami i optymistycznego zera jakąś liczbę urojoną, niekoniecznie rzeczywistą. Piasek przelewający się coraz szybciej z
jednego oka klepsydry do drugiego przybija coraz głębsze pieczątki widoczne na moim czole - coraz bardziej widoczne oznaki tego, że wkrótce znowu ktoś będzie mógł się urodzić.A kiedy jedyny prawdziwy przywódca świata - Jego Ekscelencja Wszechmogący i Nieunikniony Pan Tik-Tak przekopie mnie na drugą stronę Rubikonu, to wtedy będę mógł już tylko układać kostkę Rubika, z kobietami
tylko rozmawiać, a z trzech rzeczy na "pe" pozostanie mi jedynie przechodzenie przez pasy. Uśmiechnę się wtedy do siebie, przytulę cały świat i umrę tak jak się urodziłem - niedbale.
Mieszkają w prawie każdym domu. Schowane pod podłogą, w załomach ścian, ciemnych zakamarkach, w kominach tylko czekają na noc, na chwilę nieuwagi, na nieobecność. Jak wyrzuty sumienia siedzą cicho, milczą, czają się, żeby zaatakować w najmniej oczekiwanym
momencie. Podzielone na trzyosobowe brygady robocze konsekwentnie i z uporem wykonują swoją pracę. Penetrują otoczenie, szukają, znajdują, zabierają. Mają swoje rewiry, strefy wpływów, koalicje, związki zawodowe. Tablice przodowników pracy mają też. Plany do wykonania. Normy dzienne, tygodniowe, kwartalne, miesięczne, roczne.Egzystują na marginesie życia - dawno już przestały pomagać komukolwiek, poświęcać się, dbać. Nikt w nie nie wierzy, więc one też nie wierzą w nic i w nikogo. Bezustannie seksualnie sfrustrowane całą swoją energię poświęcają tylko jednej myśli - przeżyć.
Konie, którym dotychczas zaplatały grzywy zastąpione zostały przez konie mechaniczne. Krowy, którym odbierały mleko zastąpiły kartonowe pudełka z napisem "łaciate 3,2%". Pasteryzowane.
Kiedyś niezbędne, dzisiaj są tylko powoli zapominanym reliktem, skansenem - nikomu niepotrzebnym, skazanym na zagładę.
Zminiaturyzowane klony świętego Mikołaja - Krasnoludki-Złomiarze. Ratują się przed zagładą jak mogą: kradną.
Tylko w ten sposób, tylk
o ich istnieniem można wytłumaczyć zadziwiające zjawisko - niezależnie od ilości zakupionych kompletów, po pewnym czasie ilość łyżeczek do kawy dostępnych w domu kurczy się zastraszająco i wszystkiego zostaje maksymalnie kilka sztuk.Reszta łyżeczek znika całkowicie, nieodwołalnie i skutecznie.
A ciemną nocą, kiedy nawet bezsenność zasypia, Krasnoludki złotymi nożyczkami obcinają śpiącym ludziom marzenia i uśmiech.
Dlatego jest coraz mniej uśmiechu i coraz mniej marzeń.
I łyżeczek do kawy też.
"
Czy to bajka, czy nie bajka,( Maria Konopnicka "O Krasnoludkach i sierotce Marysi
" )
Za
jesieniło się: rozwietrzniło się i rozdeszczyło bardzo.
Kora na mojej twarzy jest coraz bardziej pomarszczona i zmartwiała. Wiatr pozrywał mi z głowy wszystkie słowa: zamiast przyjemnego szumu wydaję z siebie tylko suchy i jałowy klekot.
Ptaki odleciały a ja korzeniami wgryzam i kurczowo trzymam się życia wyciągając z niego coraz mniej z każdym dniem.
Wkrótce przyjdzie mróz, zimowa hibernacja i ten przyjemny spokój: nieczucie i niemyślenie.
Spadnie śnieg i równo przykryje wszystkie te wyschnięte wyrastające ze mnie kikuty - niespełnione nadzieje, nierealne marzenia i oczekiwania bez terminu ważności.
Spadnie śnieg i nie przykryje planów: w końcu ile ambicji może zmieścić się na główce od szpilki? Zresztą jakiekolwiek plany już dawno poszły na spacer dookoła świata, a ambicja została zredukowana tak, jak upraszcza się ułamki: do instynktu samozachowawczego. Jestem drzewem, które w czasie wichury nagnie się ale nie złamie: można mnie oczywiście odciąć od pnia, albo wyrwać z korzeniami, ale złamać nie moż
na.
Tak - mniej więcej - odpowiedziałbym temu szalonemu królowi angielskiemu, który chodził po lesie i rozmawiał z drzewami.
Ale nie odpowiem bo po pierwsze ten król już nie żyje i mnie nie zapyta, a po drugie do nie jestem przecież żadnym cholernym drze
wem.Co nie zmienia faktu, że czekam na wiosnę. Przylecą ptaszki, w moich gałęziach uwiją sobie gniazdko, soki zaczną krążyć szybciej a ja wypuszczę pąki i urosną mi liście.
Ale na papier toaletowy przerobić się nie dam.No.
Gdzieś go zgubiłem.
Szukałem jak pan Hilary - w prawym bucie, w lewym bucie. Na własnym nosie. W kieszeniach. Pod łóżkiem. Za firanką. Użyłem pamięci, psów tropiących, alkoholu i hedonizmu wielopostaciowego. Post i modlitwa - na zasadzie - jak się nawrócisz, to się nie przewrócisz - nie wchodziła w rachubę podczas poszukiwań, gdyż zasadniczo dziękuję, nie tańczę.
Zajrzałem do lodówki - odmroziłem sobie ręce. Poszedłem do łóżka - odmroziłem sobie wszystko. Sensowniej było szukać w lodówce.
Szukałem go w tak nieprawdopodobnych zakątkach i miejscach, że pozostało mi chyba jedynie zostać kosmonautą i poszukać w kosmosie. Podobno jest nieskończony, więc mógłbym szukać długo.
Parafrazując Kubusia Puchatka: im bardziej go szukałem, tym bardziej go nigdzie nie było.
Nie znalazłem.
Gdzieś mi się zgubił w tych powtarzanych mechanicznie sekwencjach takich samych dni słów gestów. Kamera pogłosowa - sygnały wejściowe powtarzają się bez końca i zlewają się w cyklicznie odtwarzane dni i zdarzenia doskonale do siebie podobne jak stado milczących i szarych jednojajowych bliźniaków.
Zachowuje się jak imię dawno niewidzianego znajomego, tytuł piosenki sprzed lat czy odpowiedź na banalne pytanie z głupawym teleturnieju - umyka. Nieuchwytny jak przyjemny sen zapomniany natychmiast po otwarciu oczu: wróbel w garści.
Wiem, że gdzieś tu jest. W mglistym poranku, w uśmiechu kobiety mijanej na ulicy, ptakach odlatujących na zimę, żółtym szeleście liści. Może czaić się za każdym następnym rogiem. Za każdym następnym dniem. I dlatego przestałem go szukać: on sam mnie znajdzie. Kiedyś. A kiedy przyjdzie i miękko i cicho jak kot wskoczy mi na kolana, postaram się go ubrać w słowa i nie spłoszyć.
Tymczasem muszę obyć się bez niego - bez sensu.
Jak te wszystkie słowa i całe moje życ
ie.Czekam?